środa, 11 lutego 2015

Od kanapowca do sportowca


Jeszcze kilka lat temu uznawałam siebie za osobę wysportowaną, ćwicząc dwa razy w tygodniu po 40 minut. Oczywiście, wszystko z powodu tego, jaka była zajęta;-). W porywach w weekend wybierałam się na rower czy rolki. Biegać serdecznie nie cierpiałam, wmawiając sobie, że nie powinnam ze względu na chorobę z dzieciństwa, dzięki której (tak wtedy myślałam) nie musiałam tego robić na lekcjach wychowania fizycznego. Kiedy praca zmusiła mnie do biegania, robiłam to z obrzydzeniem w bardzo minimalnym zakresie. Po kilometrze, ledwie żywa, nie mogłam złapać oddechu. 

Już nie pamiętam, kiedy to było, ale zaczęłam kupować czasopismo Shape i coraz częściej wykonywać prezentowane tam zestawy. Od czasu do czasu dodawali zagraniczne płyty z ćwiczeniami. Były niezłe, więc ćwiczyłam coraz częściej. 

W tym samym czasie kumpela wyciągnęła mnie na zajęcia body pump i ani się spostrzegłam, a ćwiczyłam już 4 razu w tygodniu. Mój Ktoś zaczął ze mną ćwiczyć, więc ćwiczyliśmy też w weekendy, czyli łącznie 5-6 razu w tygodniu. Uwierzcie mi, wcześniej uważałam,  że nie mam na to czasu.

Potem pojawiły się płyty słynnej już Ewy Chodakowskiej. Jej profil na FB wydawał mi się strasznie cukierkowy, ale ćwiczenia przypadły mi do gustu, bo brak w nich choreografii, a ja lubię ćwiczyć prosto i skutecznie. Zresztą, w jej szaleństwie jest metoda i z czasem polubiłam również jej styl motywowania, a nawet pojechałam na warsztaty, które organizowała w Gdańsku w 2014 roku, i byłam bardzo zadowolona ze spędzonego tam czasu oraz ze spotkania z nią i resztą jej ekipy.


Bieganie

Zaczęło się od bólu kolana. Dziwny początek biegania, ale od czegoś trzeba zacząć. Fizjoterapeuta zalecił powolne bieganie z przerwami na rozciąganie. I tak najpierw był jeden kilometr. O matko, więcej nie dam rady! Potem dwa kilometry. W kolejnym tygodniu trzy, nadal z przerwami. Kiedy trzy kilometry nie sprawiały problemu, przyszedł apetyt na cztery, w końcu na pięć. I na mierzenie czasu i postępów. Fajnie było dać się wyciągać Ktosiowi na biegi. Czasem ja wyciągałam jego.

Nie obyło się oczywiście bez przeciwności. Moim odwiecznym wrogiem była kolka. Pamiętam, jak w dzieciństwie tłumaczyłam lekarzowi, że jak biegam, to mnie strasznie boli w boku. Wydawało mi się, że musi to być jakaś tajemnicza choroba, której skutki są trudne do przewidzenia;-). Walka z kolką była zacięta. Najpierw szukałam pomocy u doktora Google oraz na wszelkiego rodzaju stronach dla biegaczy. Jak się okazało, kolka jest tajemniczą przypadłością, atakującą zarówno początkujących, jak i zaawansowanych biegaczy, nierzadko w najmniej odpowiednich momentach, a jej przyczyn może być bardzo wiele, począwszy od problemów żołądkowo-jelitowych, po problemy z kręgosłupem. Ponadto nie ma jednego remedium na kolkę. 

Postanowiłam rozprawić się z tą wredotą. Na 2 godziny przed bieganiem nie spożywałam pokarmów i płynów, a ta cholera i tak dawała o sobie znać. Jakiś czas biegałam, oddychając przez nos, co pozwoliło mi nauczyć się kontroli oddechu. Co ważne, staram się oddychać przeponą. Wszystko to razem wzięte zaczęło dawać rezultaty. Oczywiście, kolka i tak czasem się pojawia, ale wtedy oddycham jeszcze głębiej i więcej powietrza nabieram aż do brzucha, a czasem macham rękami w góry. W wielu przypadkach pomaga.

Pierwsze 10 km

Nie zapomnę swojej pierwszej dychy. W trakcie bolał mnie brzuch. Muzyka się "skończyła". Psycha siadła kilka razy. Ale na koniec miałam łzy w oczach. Dałam radę! Kolejny raz potwierdziło się, jak bardzo ważna jest nasza psychika w pokonywaniu własnych słabości. One siedzą w głowie. 

Biegam dla siebie, ścigam się tylko ze sobą, ale kilka razy uczestniczyłam w zawodach na dziesięć kilometrów. Szczególnie miło wspominam Bieg Świętojański w Gdyni. Kto normalny biega o północy? Nie możemy tu usiąść i napić się piwa? Zmęczona jestem! - pytałam siebie i moich towarzyszy-biegaczy. Wystrzał z działa oznajmił start biegu. Atmosfera była niesamowita. Czułam się częścią tej watahy krejzolów, biegających po centrum Gdyni w piątkową noc. Była moc! I nieważny był ani wynik, ani deszcz, który zaczął padać. Znużenie z całego tygodnia opadło, a pozostała tylko euforia. 


Sport jest dla mnie częścią mindfulness, ponieważ w żadnym innym momencie nie skupiam się na swoim ciele w tak wysokim stopniu. Kiedy trenuję, jestem tu i teraz - tylko ja i moje ciało. Przeważnie, szczególnie kiedy biegam, jestem również offline, co ma niebagatelne znaczenie dla praktykowania uważności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz